Menu
logo irlandia.ie

Umarł Ojciec i nie żyje.

Umarł Ojciec i nie żyje.

Umarł człowiek. Lepszy, gorszy, bez różnicy, bo umarł i już nie żyje. Zmarł  tuż po Nowym Roku, pokiereszowany przez choroby, dawne wypadki i życie swoje całe, więc nie tańczył na ostatnim sylwestrze. Nie odszedł na żadną z przypadłości, z której próbowali go wyleczyć w szpitalach i ośrodkach opieki. Zmarł nagle, na zawał. Chciał tego dnia ćwiczyć, rehabilitacji się domagał. Zabiła go więc silna chęć powrotu do zdrowia.

Gdy patrzyłem na ojca swego przez ostatnie lata jego życia, uwierzyć nie mogłem, że kiedyś był to może nie postawny, bo niski był on, ale za to mocno zbudowany i zbity w sobie mężczyzna. Niby członek krasnoludzkiej drużyny ze świata Tolkiena. Od momentu, gdy odszedł na emeryturę, nikł w oczach. Nie dźwignąłby już topora z Mahakamu, którym kiedyś wywijał, robiąc drwa na drzazgi i raz do roku przycinając gałęzie na drzewach zasłaniających przydomowy ogródek warzywny. Po tych drzewnych podstrzyżynach na podwórku zawsze stawał szałas upleciony z tychże witek i gałęzi, co sałacie i pomidorom na grządkach rosnąć jak trzeba nie dawały. Raz tylko o mało nie odrąbał sobie palca na amen, ale mu przyszyli albo matka owinęła palca skórką od kiełbasy śląskiej i się zrosło. Nie bardzo pamiętam. Generalnie rany goiły się na nim błyskawicznie i powracał do zdrowia jakby nic. Raz się nie udało; przedawkował silną wolę.

Mocny człowiek na trudne czasy. Dzięki własnej pracy, edukacji i swojemu chłopskiemu uporowi wyrwał się ze wsi. Był jakby nieprzemakalny; w sferze uczuciowej także. Praca go napędzała, była jak paliwo wysokooktanowe lane do baku. Do gardła wlewał oktany nieco inne. Karierę zawodową zakończył jako vicenaczelnik stacji w Jeleniej Górze, na owe czasy mieście wojewódzkim. Dorabiał jakiś czas przy pracach leśnych w świeradowskim nadleśnictwie. Była z tego niezła kaska, ale narobić się trzeba było. Wiem to dobrze, bo w trakcie studiów też pracowałem fizycznie w lesie, żeby na te studia zarobić. W towarzystwie kolejarzy i leśników za kołnierz się nie wylewało. To i ojciec nie wylewał. Mimo, że całe życie ciężko pracował, zamiast się bogacić, tracił i ubożał coraz bardziej. Tuż na finiszu okradła go jego własna rodzina przy podziale majątku z ojcowizny. Bogaty był w dzieci. Czy dawało mu to szczęście? Nie wiem. Czy Tadeusz Kolasiński był w życiu szczęśliwy? Trudno powiedzieć. Czy chciał być szczęśliwy? Nie wiadomo.

Podkreśliłem, że ojciec umarł i nie żyje, bo nie mogę jeszcze tego ogarnąć. Wszak jeszcze nie tak dawno skręcał nam rowery na tych dwóch kamiennych schodkach prowadzących do domu. Mieszkanie dała kolej za komuny. Tę byłą poczekalnię dworcową po Niemcu sam z matką i jednym znajomym, Tadkiem Świetlickim, wyremontował i doprowadził do jako takiego stanu mieszkalno - używalnego. Podkowę w piecu i wężownicę na ciepłą wodę zakładał ze Świetlickim Tadeuszem. Latem podlewaliśmy ten pieprzony ogródek, zamiast grać w piłkę z kolegami. Latem także jeździliśmy na prawdziwą wieś w rodzinne strony ojca pod Sandomierz. Wykonawiliśmy tam półniewolniczą pracę na rzecz Krystyny, siostry ojca w jej sadach i pod jej tunelami foliowymi. Rodzice nazywali to wakacjami ze zmianą klimatu, zbawiennym dla mnie z racji wątłego zdrowia mego. Dotąd, gdy słyszę frazę: „wsi spokojna, wsi wesoła” mam ochotę dać w mordę. Na szczęście na drugą część wakacji zwykle składał się wyjazd nad morze w ramach kolejowych wczasów pracowniczych ojca. Dało się więc jakoś przeżyć kołchoz pod Sandomierzem, mając w pamięci perspektywę wyjazdu do Darłowa albo Ustki.

W ostatnich dniach sierpnia zawsze ten sam ceremoniał: okładanie zeszytów szkolnych, dobieranie na nie plastikowych okładek i nalepek. Dziś to wiem na pewno, że wykształcenie swoje do matury włącznie zawdzięczam ojcu właśnie. Za jego forsę się kształciłem, mieszkałem w internacie w szkole średniej. Jestem mu za to głęboko i dozgonnie wdzięczny. Na studia zarabiałem sobie sam, ale także, przynajmniej na pierwszym roku, przy jego mniej lub bardziej dyskretnej pomocy. W najtrudniejszym dla mnie czasie w owym okresie dał mi pracę na stacji kolejowej w Świeradowie Zdroju. Byłem part-time palaczem CO. Miałem z tego całkiem przyzwoite ‘kieszonkowe’. Co ważne, dzięki ojcu i jego kolejowej pracy, cała rodzina jeździła pociągami za darmo, na legitymację kolejową. Gdy Tadeusz Kolasiński został zawiadowcą, przysługiwał nam przejazd w pierwszej klasie. Wypas. W trakcie wakacji zjeździłem dzięki temu pół Polski, a w trakcie roku akademickiego dojeżdżałem codziennie na uczelnię, nie ponosząc kosztów. Dziś byłoby to niemożliwe, bo do Świeradowa nie dojeżdżają już pociągi. Kiedy jeszcze jeździły, poznałem na lokalnej stacji Anię, dyżurną ruchu, pracownicę ojca, piękność z Polskich Kolei Państwowych. To była fascynująca, lecz niestety bardzo krótka znajomość, bo Ania bardzo szybko po tym zmarła. Zmarli też wcześniej pozostali świeradowscy kolejarze, nasi wieloletni sąsiedzi. Teraz możecie w zaświatach wspólnie bawić się kolejkami, semaforami i szlabanami, jeśli mają tam takie. Prosić maszynistów o możliwość przejażdżki parowozem w trakcie przetaczania lokomotywy, tak jak ja to robiłem, będąc dzieciakiem. Mając ojca, pracującego na stacji miałem ułatwioną i uprzewilejowaną pozycję przed kolegami, którzy też chcieli się przejechać. Czasem im to załatwiałem, byłem bossem stacji. Wam nie wiem, kto to zagwarantuje, musicie radzić sobie sami albo pogadajcie z Tadkiem.

W moim mieście rodzinnym umarła najpierw kolej, a 13 stycznia 2014 roku ostatni świeradowski kolejarz, mój ojciec, Tadeusz Kolasiński. Odpoczywaj Tadeuszu Drogi w pokoju, bo zasłużyłeś w końcu na spokój. Zachowam w pamięci wszystko co dobre o Tobie.

Przemek

Twój syn.

Ostatnio zmienianywtorek, 26 sierpień 2014 04:46
powrót na górę