Menu
logo irlandia.ie
Andrzej Chodacki

Andrzej Chodacki

Z wykształcenia lekarz medycyny. Z powołania pisarz, poeta, fotograf, muzyk. Autor książki z poezją i fotografią „Pejzaże tęsknoty” oraz prozą „Opowieści ze świata”. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich, obecnie publikujący swoją twórczość w Polsce i za granicą.

URL strony: http://szuflada.net/pejzaze-tesknoty-andrzej-chodacki/

GALERA ŻYWOTA

Galeria handlowa pękała w szwach. Młoda kobieta siedziała przy fontannie i przechylała na bok głowę, grzebiąc w torebce. Przy jej uchu ściskany ramieniem odzywał się telefon komórkowy, z którego głośnika płynęły wróżby zza oceanu. Mała dziewczynka stojąca przy niej szarpała ją za rękaw

            - Mamusiu - marudziło dziecko - boli mnie brzuch.

            - Poczekaj! - odganiała ją matka - nie przeszkadzaj!

            - Mamusiu! - dziewczynka zaczęła płakać. Kobieta była naprawdę wściekła. Nie dość, że właśnie rozwodzi się z mężem po pięciu latach trwania karykatury małżeństwa, to jeszcze ten bachor ciągle płacze. Postanowiła jednak wysłuchać wróżby do końca. Przecież od tej wróżby zależy całe jej dalsze życie.

            Obok przechodził starszy mężczyzna ubrany w elegancki garnitur. Przez moment dały się słyszeć strzępy rozmowy, którą usiłował prowadzić przez telefon.

            - Nie, dziękuję - odmawiał czegoś elegant. Jego rozmówca nalegał potokiem gładkich obietnic bez pokrycia.

            - Wysłuchałem pana i nie potrzebuję kredytu - wyjaśniał coraz bardziej zdenerwowany mężczyzna. Akwizytor nie dawał za wygraną. Umęczony człowiek usiadł na ławce. Nerwowym ruchem nacisnął czerwoną słuchawkę aparatu telefonicznego i w tej samej sekundzie dotarło do niego, że oto jakiś cham doprowadził jego, przedwojennego profesora uniwersytetu do takiego zachowania. Przez chwilę schował twarz w dłoniach. Gdy znów spojrzał na hol galerii, uświadomił sobie, jak bardzo tęskni za utraconym bezpowrotnie światem młodości. Bez telefonów, akwizytorów i wirtualnych pieniędzy. Bez tego całego bagna, przez które musi codziennie brnąć, by dotrzeć do swojego mieszkania. Tamte czasy normalności odeszły już bezpowrotnie. Pozostała galera niewolników przywiązanych do łodzi życia za pomocą niewidzialnych sił.

Problem polega na tym, że ta łódź od początku nie zmierza do spokojnego portu.    

HEJTER

           - A co ty właściwie robisz w życiu, wnusiu? - zagadnęła babcia, spoglądając znad grubych okularowych szkieł.

            - Jestem hejterem, babciu - z dumą oznajmił Boguś, młodzieniec w wieku przedpoborowym.

            - Czyli kim?

WIŚNIOWA HERBATA

         - Nie chcę - błądził wzrokiem, byle tylko nie spotkać jej przesłoniętych łzawym płaszczem oczu - nie chcę, żebyś mnie takiego oglądała.

            - Ale…

            - Nie chcę!

            - Ty nie pamiętasz, co mówiłeś? - Głos kobiety łamał się, gdy przełykała łzy - że po porodzie, gdy wyglądałam strasznie, że wyglądam tak, jak wtedy, gdy się poznaliśmy? Nie pamiętasz? - Ostatnie słowa wypowiadała, bezsilnie uderzając zaciśniętą dłonią w szary szpitalny koc.

            Co robić, Boże? - Szamotał się z myślami - przecież ja nie mam już sił, żeby dalej…

Pochylił głowę. Pokiwał nią, jakby na zgodę, gdy obejmowała go i przytulała jak matka.

SZPITALNE HIENY

            - Do czego człowiek doczekał! - Awanturował się staruszek wieziony przez córkę szpitalnym korytarzem – kiedyś to i dwa miesiące w szpitalu trzymali, a teraz kilka dni i do domu!

            Wioząca go wózkiem kobieta sama nie była zbyt zadowolona. Staruszek potrafił naprawdę mocno uprzykrzyć życie, zwłaszcza, gdy w nocy zrywał się, by „walczyć z faszystami”. Utyskiwania niezadowolonego dziadka usłyszał elegancko ubrany, młody mężczyzna przechodzący obok.

            - Ma pan całkowitą rację – zwrócił się do wiezionego staruszka i podał mu rękę – Maksymilian Wnuk - Prezydencki, firma prawnicza „Pacjent jest najważniejszy”. Czy pozwoli pan, abyśmy wystąpili w pana imieniu, by dobrać się do skóry temu szpitalowi?

ZAPACH GŁODU

Zapach głodu

Od trzech tygodni jechali bydlęcym wagonem w nieznanym kierunku. Wszystkie myśli Anny skupiały się teraz na tym, jak uchronić jej córeczkę Marysię od przerażającego zimna, i jak zdobyć cokolwiek do jedzenia. Zapasy chleba, które zabrała ze sobą, skończyły się już po kilku dniach drogi. Mróz odbierał myślom wolność, skuwając je w bryłę monotematycznego lodu. Kiedy dziewczynka przestała płakać, otępiały z głodu umysł matki nie podpowiadał jej już, że to źle, że przecież dopóki dziecko płacze, to walczy o życie.

JAK DAWNIEJ

Wracali ze szpitala powoli. Lekarz był uprzejmy. Zajrzał w papiery a potem był uprzejmy. Wie. Życzył zdrowia. Dziękowali.

            Nie śpieszyli się już teraz. Spędzić trochę czasu razem. Tak mało tego było. Tylko trzy lata. Dotarli do domu. Ona zajęła się obiadem, on usiadł na tarasie. Odebrała kilka telefonów, wszyscy dzwonią, życząc zdrowia, pocieszają. Usiadła przy nim, gdy jadł. Wychudła twarz próbowała rozciągnąć się w uśmiechu. Nie wyszło to dobrze.

ZASADY

Edi był człowiekiem, który miał zasady. Trzymał się tych zasad mocno, dlatego właśnie wcale nie oglądał telewizji. I z tej właśnie zasady uczynił niemal narodowy manifest. Na rynku małego miasteczka siedział Edi kilka godzin dziennie i głosił prawdy o świecie, ze szczególnym uwzględnieniem szkodliwego wpływu mediów. Z telewizją wiązał wszystkie współczesne patologie toczące jak robaki złapane w pułapkę społeczeństwa. Obarczał przy tym winą za pedofilię, pornografię, hedonizm i inne rzeczy na „h” i „p”, o których Edi nawet nie wiedział, właśnie telewizyjny przemysł.

ŚMIERĆ ŚWIATA

Znów umarł jeden dzień. Wraz z nim umarło w okolicy kilku ludzi. Ci, którzy nie obudzili się rano poprzedniego dnia twierdzili, że świat umiera. I tak właśnie było.

            Pojedyncze, małe życie szamoczące się w ograniczającej ruchy skorupie. Niby przyroda odradza się na wiosnę, ale ona nie widzi tego przez łzy przesłaniające szpitalne okno.

            - Zrobimy pani badania, damy leki i będzie dobrze.

            - O czym pan mówi, doktorze? - Zapytała, krzywiąc usta z politowaniem, a w myślach dodała jeszcze - czy pan nie widzi, że umiera świat, że Bóg woła mnie z tamtej strony?!

            Lekarz chciał zrozumieć. Zbliżyć się do poznania tego, co wyciskało łzy z jej oczu. Nie mógł. Nie wystarczy usiąść na łóżku śmiertelnie chorego człowieka, by dowiedzieć się, co on czuje, czego się boi. A przecież świat umierał także i dla niego. Każdego dnia, każdej zużytej na zmagania z życiem godziny. Nie spłacił jeszcze kredytu za dom a dzieci nie skończyły studiów. Ale przecież ona też miała dzieci. Też chciałaby być na ich weselu! Też chciałaby doczekać się wnuków!

            Zmierzch zastał ją na rozdrożu pomiędzy dwoma rzeczywistościami, tą szpitalną oraz trwogą nieznanego. Życie szamotało się w niej jeszcze przez trzy kolejne dni.

            A potem umarł dla niej świat.

GDY ZABRAKNIE NADZIEI

            Ludzie nie umierają z chorób, ale giną, gdy stracą nadzieję. Ta dziewczyna, imienia dziś już sobie nie przypomnę, trafiła do naszej kliniki na dwa miesiące przed swoim ślubem. Pamiętam tylko, że przed rozpoczęciem leczenia chemią była naprawdę piękna. Rude, długie włosy, ale ta zadziorna rudość tylko dodawała uroku jej nieposkromionej naturze.

            Pytała o wiele rzeczy. Trudno się nawet dziwić. Ostatecznie białaczka to bardzo ciężka choroba i świadomość pacjenta znacznie zwiększa szansę na skuteczne leczenie. Tłumaczyłem jej wszystko spokojnie. Ale kiedy tymi pięknymi, brązowymi oczami wpatrywała się we mnie, nie mogłem się zdobyć na szczerość. Oplatałem coś o statystyce, indywidualnym przebiegu choroby, byle tylko odwlec tę nawałnicę, która i tak w końcu musiała spaść na jej głowę.

            Druga linia chemii nie dawała odpowiedzi. Pielęgniarki zebrały jej rude włosy z poduszki. Ale ten uśmiech na pełnej życia twarzy dziewczyny nadal trwał.

            Wtedy popełniłem błąd. Nie w leczeniu, bo przecież procedury postępowania w tej chorobie były bardzo jasne. Na kolejne, namolne pytania dotyczące skuteczności stosowanego u niej leczenia odpowiedziałem szczerze. Nigdy sobie nie daruję tej szczerości. Uśmiech na twarzy dziewczyny zgasł. Przestała jeść. Umarła z wyniszczenia nowotworowego za dwa tygodnie. W liście pożegnalnym pozostawionym rodzinie prosiła, by ją pochować w sukni ślubnej.

 

MIŁOŚĆ OCALONA PRZED ŚWIATEM

Miłość ocalona przed światem

Ta sprawa śmierci Antka i Hanki z 1949 roku bardzo mocno wpisała się w moją pamięć tamtych czasów i wpłynęła na losy wielu ludzi w naszej wiosce.

Wszystko zaczęło się latem, gdy we wsi pojawił się Antek. Nikt go nie znał, wiedzieliśmy tylko, że nazywał się Antek i miał szczególną smykałkę do kowalskiej roboty. Zauważył to także nasz miejscowy kowal, Józek Dudka, bo szybko chłopaka zatrudnił w swojej kuźni i od tej pory żadna podkowa nie odpadła od końskiego kopyta, a koła drabiniastych wozów toczyły się cicho nawet po wyboistej drodze wiodącej przez Sromowce.

Stary Dudka przychodził rano do kuźni i zastawał chłopca, jak ten rozpalał już ogień w palenisku. Witał się z nim swoim żelaznym uściskiem i sięgał do kieszeni po papierosa. Na chwilę przysiadał na drewnianej ławie przed kuźnią, co mu ją Franek Podolak wystrugał z wdzięczności za piękne żelazne zdobienia do drzwi nowego domu. Potem zaciągał się dławiącym papierosowym dymem i patrzył w dal na Trzy Korony rozognione blaskiem wstającego słońca.

Tak bardzo chciał mieć syna. Zabierać go do roboty od najmłodszych lat, szykować mu rękę pod kowalski młot i oswajać z gorącym żelazem. Ale Bóg dał mu tylko jedną córkę, Hankę. Mimo że nie mógł narzekać na dziewczynę, to jednak często martwił się, widząc, jak Hanka błądzi myślami w chmurach, zamiast tu, na ziemskim padole czymś pożytecznym się zająć i o zamążpójściu myśleć.

Dziś jeszcze jedna rzecz gasiła uśmiech na ogorzałej twarzy Józka. Od kiedy przy ich domu zamieszkał Antek, Hanka stała się jeszcze bardziej zamyślona. Przystojny chłopak o jasnych oczach wywoływał w jej sercu chyba coś więcej niż ciekawość. A tymczasem ani o rodzinie Antka, ani o jego pochodzeniu nikt we wsi nic nie wiedział. Nawet swojego nazwiska nikomu nie zdradził. Nieufność wkradła się w umysł Dudki, bo też i nie takiego losu dla swojej jedynej córki wyglądał, by ją człowiekowi nieznanemu na zatracenie oddać. Zaczął się też młodym bacznie przyglądać, a żonie nakazał, by Antkowi jedzenie do kuźni przynosiła, a nie, jak do tej pory, podawała przy rodzinnym stole.

Lato czerwieniało już późnymi kolorami, zaróżowione zboża padały pod kosami, a krajobraz wokół zakwitł rzędami snopków, poukładanych w paciorki kop na wspinających się ku słońcu polach. Pracy w kuźni było dużo, bo cały trud przy żniwach zależał od sprawnych końskich kopyt i zespolonych żelazem drewnianych wozów.

Po całym tygodniu, gdy trudno już było grzbiet wyprostować od ciągłego poskramiania młotem i ogniem niepokornego żelaza, nadeszła wreszcie niedziela. Rodzina Dudków jak zawsze szykowała się do wyjazdu na mszę do odległego o pół godziny jazdy kościoła. Gdy czas już był najwyższy, by wyruszyć, okazało się, że nie ma Hanki. Rodzice rozeszli się po domu, zaglądając do komórki, na strych, a nawet do wkopanej do połowy w ziemię wędzarni. Wtedy Józek, tknięty przeczuciem, ruszył energicznym krokiem do kuźni. Gdy wpadł do środka, jego obawy, które tłumił całą drogę, jakby je chciał zamknąć w zaciśniętych do białości pięściach, okazały się uzasadnione. Nagły ruch w rogu kuźni, poprawiane naprędce dziewczęce włosy i ramiączko sukienki oraz czerwona ze wstydu twarz Hanki mówiły same za siebie. Józek nabrał powietrza i energicznie wskazał palcem drzwi.

– Hanka, do domu! – ryknął tak głośno, że dziewczyna na chwilę struchlała, po czym pędem puściła się w kierunku uchylonych drzwi.

– A ty! – tu wskazał na młodzieńca – ty mi się z kuźni wynoś, żebym cie tu jutro nie widzioł!

Znał Antek siłę kowala Dudki i gdyby nie to, że wielokrotnie widział, jak Józek gnie gołymi rękami podkowy, pewnie inaczej potoczyłyby się sprawy. Spuścił jednak głowę i przeszedł obok swojego pracodawcy, a kiedy wychodził na zewnątrz, huknął drzwiami tak mocno, że młotki i szczypce zadzwoniły na stołach.

Rodzina Dudków wyjechała w komplecie na mszę. Ojciec z nadzieją, że kiedy wróci, niewygodnego czeladnika nie będzie już we wsi. Hanka z obawą, że może już nigdy nie zobaczy ukochanego, którego los jej zesłał.

A kiedy klękali przed ołtarzem, wejrzał Dobry Bóg w serce Hanki, cierpiące od ojcowskiego zakazu, zajrzał w nieprzejednaną duszę honorowego kowala. I pociemniał świat nad Sromowcami, gdy w niebie decyzja o losie tych młodych zapadła.

Zbliżał się wieczór. To był jeden z tych wieczorów, gdy w powietrzu wisiało coś niedobrego i mógłbyś powiedzieć, że coś się stanie. Chmury nad Trzema Koronami kołowały złowróżbnie. Kazek Górgul opił się jak nigdy i awanturę zrobił na pół wsi. Konie kopały w ściany stajni, zaniepokojone rozbłyskami zapowiadającymi nocną burzę.

W ten właśnie wieczór Józek Dudka zorientował się, że jego córka zniknęła z domu. Maryśka, jego żona, biegała po sąsiadach, przetrząśnięto po raz drugi tego dnia dom i obejście, ale Hanki nie znaleziono. I nie byłoby w tym jeszcze nic strasznego, gdyby nie fakt, że Antek także przepadł, jakby się umówili. Józek był pewny, że po awanturze w kuźni uciekli gdzieś razem. Po powrocie z kościoła nawet żałował, że tak ostro potraktował dziecko. Hance też trudno się dziwić. Dziewiętnaście lat na karku, zaraz zaczną gadać, że w staropanieństwo idzie. Krew nie woda. No, ale teraz, kiedy oni tak, to inaczej Józek z nimi pogada. Nie miał jednak kowal żadnej recepty, co tu robić teraz, tylko czekanie pozostało.

Czekali do późnej nocy, ale młodzi nie wrócili. Zawierucha z deszczem i piorunami ogarnęła całą okolicę, tak że w Sromowcach nikt nie spał, a w każdym oknie widać było migotliwe światełka gromnic postawionych przy świętych obrazkach. Modlili się ludziska, widząc, że teraz tylko Bóg żywioł opanować może. I nikt by się nie spodziewał, jaka wiadomość do domu kowala dotrze nad ranem.

Dudkowie czuwali całą noc. Rano, gdy usłyszeli łomotanie do drzwi, poderwali się, by córce otworzyć. W drzwiach stali jacyś ludzie, wśród których Józek rozpoznał Jaśka, sąsiada z zagrody obok.

– Józek, na Sokolice tobie trza iść – odezwał się tenże sąsiad, Jasiek Bystry, co swoją czwórkę koni od lat do kowala prowadzał, a niejedną wódkę imieninową razem wypili.

– Co wy tu, Jasiek? Ka moja Hanka?! – Józek zaczął przerażony, ale kiedy zobaczył, jak tamci opuszczają oczy, aż przysiadł na progu. Po chwili milczenia sąsiad podszedł bliżej, objął Józka ramieniem i cicho powiedział.

– Łona tam z tym Antkiem lezy, łod pieruna... Juhasy ich haj nalyźli… – próbował jakoś wytłumaczyć, ale w końcu i nim płacz wstrząsnął, i twarz w koszuli schował. Żona kowala stojąca za nim na kolana upadła, podnosząc ręce do góry. Krzyk, jaki wyrwał się z jej piersi, zmroził serca mężczyzn zebranych przed chatą.

Pamiętam, że tego dnia kilkadziesiąt osób ruszyło stromą ścieżką na Sokolicę, by sprowadzić w dół do wioski oba ciała. Kiedy tam dotarliśmy, młodzi leżeli złączeni w uścisku, w którym pewnie zastała ich zdradziecka błyskawica. Hanka wtulona w Antka, jakby szukała bezpiecznych ramion mogących ją ochronić przed ryczącym żywiołem. Ubrania mieli popalone, skórę sczerniałą. Kilku mężczyzn próbowało ich rozdzielić, ale oba ciała za żadne skarby nie chciały puścić jedno drugiego, nawet gdy wyłamywać zaczęli zdrętwiałe palce. Przewrócono więc połączone zwłoki na bok, tak że twarz Hanki, jakkolwiek nadpalona przez grom, była jednak do rozpoznania. Wtedy dopuszczono do nich rodziców. Matka łkała tylko cicho, bo łzy wszystkie wylała już w drodze na górę. Ojciec ukląkł nad nimi i Bóg mi świadkiem, widziałem, jak bieleją włosy na jego głowie. Mężczyźni podnieśli odrętwiałego Józka tak ostrożnie, jakby się bali, że może się rozpaść. Potem oba ciała dźwignęli na połączone ze sobą deski, owinęli derką i powoli zaczęli schodzić stromym szlakiem w dół.

Na drugi dzień ludzie wyszli znów z domów do swoich zajęć w polu, na łąkach, do stajni i sadów. Wyszedł też Józek i usiadł na ławie przed kuźnią. Siedział tak cały dzień, aż przyszła po niego zapłakana żona i zabrała na posiłek, który odsunął od siebie niemrawo.

Od tego dnia podkowy znów częściej odpadały od końskich kopyt, a wozy jak dawniej podskakiwały nawet na prostych odcinkach wioskowej drogi. Nikt nie miał jednak pretensji do kowala Dudki.

Nikt także nie zapytał nigdy głośno, co robili Antek i Hanka w nocy w czasie burzy na krawędzi trzystumetrowej przepaści.

Autor Andrzej Chodacki

Subskrybuj to źródło RSS