Menu
logo irlandia.ie
Andrzej Chodacki

Andrzej Chodacki

Z wykształcenia lekarz medycyny. Z powołania pisarz, poeta, fotograf, muzyk. Autor książki z poezją i fotografią „Pejzaże tęsknoty” oraz prozą „Opowieści ze świata”. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich, obecnie publikujący swoją twórczość w Polsce i za granicą.

URL strony: http://szuflada.net/pejzaze-tesknoty-andrzej-chodacki/

NIEWYGODNA PAMIĘĆ

Mężczyzna po raz kolejny stanął przed klatką odrapanej kamienicy. Poprzypalany papierosami domofon zniechęcał do przekraczania progu zaniedbanego budynku. Na ścianie dostrzegł satanistyczne graffiti.

Spróbujmy dzisiaj - pomyślał i nacisnął guzik z cyfrą siedemnaście. Cisza. Czyżby znów nikogo nie było w domu? Telefon nie odpowiada, druga próba dostarczenia pamiątek po zmarłym może okazać się nieskuteczna.

Nagle drzwi otwarły się i stanął w nich młody mężczyzna w skórzanej kurtce. Miał na głowie dziwnie poszarpaną fryzurę.

- Przepraszam, czy mógłbym wejść - urzędnik dostrzegł szansę dostania się do środka- mam pilną przesyłkę do mieszkania numer siedemnaście.

- Ja mieszkam pod siedemnastką, a o co chodzi? - Rozczochrany młodzieniec spojrzał na urzędnika nieufnie.

- Pan Niezawisłowski?

- Panu pewnie chodzi o ojca?

- A szanownego ojca zastanę?

- Nie - padła krótka odpowiedź.

- Bo widzi pan - urzędnik próbował podtrzymać rozmowę - kilka lat temu rozpoczęliśmy prace poszukiwawcze szczątków żołnierzy Armii Krajowej i WIN zamordowanych przez komunistów i pogrzebanych w nieoznakowanych grobach. Dziś wiemy na pewno, że jednym z odnalezionych jest pan kapitan Cezary Niezawisłowski.

- Dziadek? - Młodzieniec udał zainteresowanego, ale znacząco spoglądał przy tym na zegarek.

- Mam tu paczkę z rzeczami osobistymi, które znaleźliśmy w tym grobie - urzędnik podsunął do przodu pakunek oznakowany dużymi literami IPN.

- Ale...- Zawahał się młody mężczyzna - co ja mam z tym zrobić?

- To pamiątka rodzinna - zdziwił się urzędnik, który znał ogromną wartość takich dokumentów dla innych rodzin, którym dostarczył podobną paczkę - pana ojciec zabiegał długo o to, aby dziadek był godnie pochowany.    

- Ale ojciec nie żyje - przerwał mu młodzieniec.

- To może pan zechce przyjąć? - urzędnik zaproponował z nadzieją w głosie.

- Ja właśnie wyjeżdżam do Niemiec i szczerze mówiąc ta cała sprawa z dziadkiem mi zwisa - padła odpowiedź, która tak zaskoczyła urzędnika, że aż otworzył usta.

- Zwisa mi, jak cały ten kraj - młody człowiek dokończył i ruszył przed siebie, zarzucając wielką torbę na ramię.

Przed klatką pozostał mężczyzna z paczką w rękach. Spojrzał na nią, potem na oddalającą się postać w skórzanej kurtce. Zrobiło się dziwnie ponuro. Zaczął padać drobny deszcz, ale mężczyzna nie rozłożył parasola. Stał tak jeszcze chwilę, po czym wolnym krokiem ruszył w drogę powrotną.

Narodowe symbole zostały w naszym kraju przemianowane na podstawowe atrybuty dobrego kibica. Tym się jednak różni kibic od patrioty, że po przegranym meczu kibic zdejmuje flagę z samochodu i przestaje być kibicem. A po przegranej wojnie patriota przechodzi do podziemia i pozostaje patriotą.  

 

REKLAMA UCZUĆ

- Dostałem robotę w telewizji - bełkotał chudy jegomość, pochylając się nad barem w kierunku swojego kolegi, bruneta w kraciastym swetrze.

            - Super - brunet udał, że się cieszy - ja kiedyś robiłem w proszkach do prania, mówię ci, kasa świetna, wystarczy się poszwędać po planie… - chciał coś jeszcze dodać, ale zgubił wątek.

            - A kasy trzeba, kochany, oj, trzeba - machnął ręką chudy - wiesz, jaka sprawa z moim synem?

            - Co, znowu chleje? - brunet ucieszył się, no wreszcie nie tylko jemu się nie wiedzie w życiu.

            - Już nie wiem, co z nim robić - załamywał pijackie ręce chudy - tyle kasy poszło na te prywatne ośrodki odwykowe, a ten dalej pije.

            Mężczyźni zamilkli na chwilę, by nalać do pełna.

            - No! - Zaproponował brunet i wychylił, mało się przy tym nie przewracając do tyłu. Wypili. Zrobiło się znośniej, muzyka tęsknie wypełniała barowy gwar.

            - A właściwie, co ty tam będziesz robił w tej telewizji? - brunet nie był ciekaw, ale trzeba było jakoś podtrzymać rozmowę.

            - Zagram w reklamie - chudy znów zaczął bełkotać, zabierał się do spania na barze.

            - Ale w jakiej?

            - Piwa.

            Czarnowłosy mężczyzna przyjął odpowiedź kolegi ze wzruszeniem ramion i nie dostrzegł w niej żadnych bliższych skojarzeń.  

SŁOWO LECZĄCE

W klinice panował spory ruch. Wdrażano nowe badanie naukowe, dwóch młodych lekarzy miało dziś bronić prac doktorskich. Profesor i adiunkci zajęci byli przygotowaniem referatów na międzynarodowe sympozjum medyczne.

            Na tą chwilę trafił do kliniki pan Roman, drwal, co kiedyś podkowy koni własnymi rękami łamał, dopóki nie zamieniono koni pociągowych na mechaniczne. Leżał teraz jak kłoda na klinicznym łóżku i nie miał sił, by podnieść do góry głowę.

            Przychodzili do jego sali młodsi asystenci i zlecali coraz bardziej wymyślne badania, by wykryć przyczynę niemocy, która odebrała temu człowiekowi wszelką chęć do życia. Nic. Zdrowy, jak koń pociągowy. Potem konsultowali go specjaliści różnych dziedzin, zlecając swoje badania. Także nic, żadnych chorób. Po tygodniu nieudanych prób zdiagnozowania problematycznego pacjenta kliniczne grono lekarskie stwierdziło:

           - Nie wiemy, co mu jest.

            Tego dnia ze zwolnienia wróciła pani Ewa, kuchenkowa, którą uwielbiali zarówno pacjenci jak i stażyści kliniki. Dla każdego napotkanego człowieka miała zawsze dobre słowo. Nie przeszła obok łóżka chorego bez uśmiechu. Do sali pana Romana dotarła około dziewiątej z pierwszym po swojej długiej nieobecnością śniadaniem. Postawiła na szafce talerz z zupą mleczną i spojrzała na wpatrzonego w sufit człowieka.

           - Panie Romanie, trzeba jeść – dotknęła delikatnie zimnej dłoni mężczyzny.

            Pacjent zwrócił w jej stronę zgasłe, szkliste oczy. Nie otworzył nawet spierzchniętych ust, ale ona już wiedziała. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła różaniec. Tak zwyczajny, z tanich koralików, przyozdobiony małym plastikowym krzyżykiem.

           - Tamto nie wróci – powiedziała do niego – a żyć trzeba, by Boga chwalić, bo jest za co.

         Tylko tych kilka słów, po których ruszyła dalej, stukając garami i rozdając uśmiechy przy każdym postawionym talerzu zupy, każdym nalanym kubku herbaty.

         Pan Roman spojrzał na dłoń ozdobioną teraz podarowanym różańcem. Powoli podniósł głowę, po czym z grymasem bólu na twarzy wsparł się na łokciach. Potem usiadł i rozejrzał się po sali.

         Na drugi dzień w gabinecie odpraw lekarskich aż wrzało od domysłów, jako to się stało, że ledwie żywy pacjent z dnia na dzień wstał na nogi i zaczął jeść.

         - Nie wiemy, co mu było – uczciwie przyznał asystent opiekujący się salą pana Romana – ale wygląda na to, że wyzdrowiał.

         Profesor spojrzał na lekarza z pobłażliwym uśmiechem, adiunkci z krytycznym niedowierzaniem.

        Młody lekarz patrzył w papiery.

GDY ZABRAKNIE NADZIEI

            Ludzie nie umierają z chorób, ale giną, gdy stracą nadzieję. Ta dziewczyna, imienia dziś już sobie nie przypomnę, trafiła do naszej kliniki na dwa miesiące przed swoim ślubem. Pamiętam tylko, że przed rozpoczęciem leczenia chemią była naprawdę piękna. Rude, długie włosy, ale ta zadziorna rudość tylko dodawała uroku jej nieposkromionej naturze.

            Pytała o wiele rzeczy. Trudno się nawet dziwić. Ostatecznie białaczka to bardzo ciężka choroba i świadomość pacjenta znacznie zwiększa szansę na skuteczne leczenie. Tłumaczyłem jej wszystko spokojnie. Ale gdy tymi pięknymi, brązowymi oczami wpatrywała się we mnie, gdy wracał niedopowiedziany temat rokowania, nie mogłem się zdobyć na szczerość. Oplatałem coś o statystyce, indywidualnym przebiegu choroby, byle tylko odwlec tę nawałnicę, która i tak w końcu musiała spaść na jej głowę.

            Druga linia chemii nie dawała odpowiedzi. Pielęgniarki zebrały jej rude włosy z poduszki. Ale ten uśmiech na pełnej życia twarzy dziewczyny nadal trwał.

            Wtedy popełniłem błąd. Nie w leczeniu, bo przecież procedury postępowania w tej chorobie były bardzo jasne. Na kolejne, namolne pytania dotyczące skuteczności stosowanego u niej leczenia odpowiedziałem szczerze. Nigdy sobie nie daruję tej szczerości. Uśmiech na twarzy dziewczyny zgasł. Przestała jeść. Umarła za dwa tygodnie. W liście pożegnalnym prosiła, by ją pochować w sukni ślubnej.

WŚRÓD ANIOŁÓW UMIERANIE

     Wszedł cicho do sali, po raz kolejny tego dnia. Leżący na łóżku człowiek miał zamknięte oczy, oddychał płytko. Lekarz podszedł, usiadł na łóżku chorego i dotknął jego ręki – tętno było szybkie i słabe.

To pewnie ostatni jego dzień – pomyślał, kładąc mu rękę na głowie. Ostatni dzień życia z ciężką, nieuleczalną chorobą.

Pamiętał dobrze pierwsze dni pana Grzegorza w szpitalu. Już wstępne badania dawały do zrozumienia, że jest źle. Potem USG jamy brzusznej i RTG klatki piersiowej i sprawa była jasna. Liczne przerzuty raka w płucach i brzuchu. Ognisko pierwotne choroby zdawało się nie mieć znaczenia. Sprawa była i tak przegrana.

Obchód lekarski następnego dnia wymagał wiele zręczności. Żonglowanie słowami zawsze przychodziło mu łatwo. Dla każdego staruszka znalazł jakieś dobre słowo. Ale tu było inaczej. Pan Grzegorz miał 45 lat. I był piekielnie inteligentny.

Od drzwi wlepił swój przenikliwy wzrok w lekarza, a nie mogąc uzyskać dłuższego kontaktu wzrokowego, już coś podejrzewał.

– Jak pan się czuje dzisiaj? – Standardowe pytanie poparte uśmiechem wybrzmiało, jak obowiązkowe powitanie serwowane przez kelnera w restauracji.

– Ja? Dobrze – odparł pewnie Stocki i szybko dorzucił: – A jak moje wyniki?

Trafiony i zatopiony – pomyślał medyk, otwierając historię choroby. Znał doskonale wszystkie badania, ale ten rytuał upewniał chorych, że lekarz ma wszystko pod kontrolą. Zaczął od dobrych wiadomości.

– Morfologia jest niezła, w moczu nie ma zmian...

– A rentgen? – przerwał pacjent.

Doktor na chwilę zawiesił głos.

– Pan dużo pali, panie Stocki? – zapytał, jakby obok tematu.

– Dość dużo, prawie dwie paczki dziennie – Stocki nie był z siebie dumny. – Rzucałem parę razy, ale się nie udało.

– Ja wiem, to ciężki nałóg – lekarz starał się przesunąć rozmowę na boczny tor.

– To jak wyszedł rentgen? – chory nie dawał za wygraną.

– Nie najlepiej, ale czekamy na opis radiologa – skłamał doktor, starając się grać na czas.

– Ale pan widział wyniki, doktorze? – pacjent naciskał bezlitośnie.

– Widziałem zdjęcie, mam podejrzenie, że to poważna choroba – lekarz dawkował informację powoli, tak jak go uczono.

– Rozumiem – oczy Stockiego zatrzymały się na dłużej w martwym punkcie nad drzwiami. On już wiedział.

Te pierwsze dwa dni pobytu pana Grzegorza na oddziale były, można powiedzieć, typowe. Nie znał nikogo, kto dowiedziawszy się o ciężkiej chorobie, nie wycofałby się w lęk lub odrętwienie. Ale kolejne dni zmieniły wszystko, co do tej pory wiedział o psychologii umierania.

Już następnego dnia zastał Stockiego w sklepiku szpitalnym.

– Paluszki i gumy, doktorze – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Dość już tych fajek.

– Wspaniała decyzja – lekarz uścisnął mu rękę.

Ale czy nie za późno – dodał w myśli.

– Zawsze jest czas na zmiany – Stocki jakby czytał w jego myślach.

Czas biegł swoim oddziałowym rytmem, wyniki badań docierały z laboratorium jak kolejne gwoździe wbijane do trumny. A Stocki kwitł. Spacerował po korytarzu, rozmawiał z ludźmi, pomagał chorym na sąsiednich salach. Jedno tylko różniło go od większości. Nikt go nie odwiedzał.

Kiedyś na dyżurze po zakończonym obchodzie wieczornym zawołał go na chwilę na swoją salę. Czuł, że zbliża się moment, w którym chory będzie chciał poznać całą prawdę o swoim stanie.

Usiadł z uśmiechem na jego łóżku. Już pierwsze jego pytanie mogło zwalić z nóg.

– Ja umieram, doktorze, prawda?

– Wszyscy umieramy, nasz czas powoli się kończy – próbował filozoficznie wybrnąć lekarz – ale nie wiadomo, kto pierwszy z nas dwóch stanie przed Bogiem, pan czy ja.

– Doktorze, ja wiem, że nie jest dobrze. Ale niech mi pan wierzy, miałem dobre życie… Teraz dużo o tym myślę, niedługo spotkam swoją żonę i córeczkę... One tam już są... – Zawiesił głos, wpatrując się w bliznę po zastrzyku na dłoni, po czym uśmiechnął się, jakby oglądał stare fotografie.

Coś ścisnęło lekarza za gardło. Nie śmiał pytać o rodzinę pana Grzegorza, nie chciał go dodatkowo ranić. Stocki wyczuł to wahanie.

– One umarły, doktorze. Moja żona i córeczka. Zginęły w wypadku – podniósł wzrok, spoglądając wnikliwie w oczy lekarza. – Pan ma rodzinę?

– Mam. Żonę i trójkę dzieci – cicho odpowiedział doktor.

– To niech pan ich kocha, spędza z nimi każdą wolną chwilę. Ja miałem tych chwil tak mało...

Znów ten ucisk w gardle.

– Doktorze, karetka przywiozła pacjenta na dół – przerwała pielęgniarka, zaglądając do sali. Lekarz podniósł się z ulgą. Jeszcze moment i by się rozsypał.

– Ja rozumiem wszystko, doktorze – Stocki znów przenikał jego myśli. – Niech pan ich kocha, a o mnie się nie martwi. Jutro będzie lepszy dzień.

– Tak – bąknął lekarz, unikając wzroku chorego. – Muszę iść, życzę spokojnej nocy.

Kilka dni później,siedząc na łóżku tego człowieka, nie mógł uwierzyć, że tak niedawno biegał on radośnie po oddziale.

Doktor spojrzał za okno. Ponure chmury wisiały nad horyzontem, płacząc zimnym deszczem.

Paskudny dzień na umieranie – pomyślał i podniósł się z trudem, jakby uszło z niego powietrze.

Do sali zajrzała pielęgniarka.

– Karetka przywiozła pacjenta z dusznością – zakomunikowała i zniknęła za drzwiami.

– Już idę – odpowiedział i ostatni raz spojrzał na nieprzytomnego mężczyznę. Dotknął jego czoła, prosząc Boga, by się nad nim ulitował. Odwrócił się i wyszedł z sali.

Szedł korytarzem. Wzbierał w nim żal. Zmęczenie dyżurem doskwierało o tej porze szczególnie mocno. Uchodziły z niego siły, energiczny rano krok zwalniał. Wychodząc z oddziału, skręcił w prawo na schody i nagle zatrzymał się oniemiały.

Na schodach rozbłysło niebywałe widowisko. Coś, czego chyba nikt nie spodziewał się tego szarego, dżdżystego popołudnia.

Pomarańczowa łuna ścieliła przed nim swoje ciepłe światło, ogarniała go pulsującym blaskiem. Zaczął nucić coś pod nosem, porwany nurtem życiodajnej rzeki nadziei.

Anioły przyszły po niego – pomyślał, ciągle wpatrzony w olśniewające zjawisko. Dziura w gęstej zasłonie burzowych chmur, dokładnie na wprost tarczy słońca, pozwoliła rozlać się temu złotemu potokowi pod jego stopami.

Ruszył dopiero po chwili. Kiedy doszedł do izby przyjęć, pielęgniarki już go szukały. Zgon pana Grzegorza 17.45. Trzeba powiadomić rodzinę i wypisać papiery.

Światło zgasło, ale pomarańczowe ciepło nadal ogrzewało jego serce. Uśmiechnął się, podchodząc do chorego na wózku, otoczonego czerwonymi kurtkami sanitariuszy z karetki.

– A co się stało, panie Stanisławie, znowu astma dokuczyła?

Autor Andrzej Chodacki

 
 

SZKLANY SEN O DOBRYM ŚWIECIE

Komputer zamrugał porozumiewawczo, jak oko umysłu łączącego mój świat z odległymi krainami. Z niemałą trudnością otworzyłem pocztę. Tylu ludzi napisało do mnie. Jakie to miłe.

Na przykład pan z Krajowego Rejestru Długów napisał:

„Powiedz, kto jest Twoim dłużnikiem i odzyskaj swoje pieniądze”.

Pomyślałem, że pani Franciszka spod czwórki pożyczyła ode mnie kiedyś trzydzieści złotych, że niby na karmę dla kota. Pieniędzy już więcej nie zobaczyłem, a kota nigdy nie pozwoliła mi pogłaskać. Kiedy siedzę na podwórku rano, często widzę, jak wyprowadza tego biedaka na smyczy. Kot na smyczy! Za kotem idzie jej smutny mąż. I choć nie ma paska na szyi jak Ambroży (to imię jej kota), to ciągle mam wrażenie, że także jest uwiązany na niewidzialnej nici do jej drapieżnych palców, do jej surowego spojrzenia.

Kolejny list i znów taka miła niespodzianka. Carrefour chce mi podarować:

„Gwiazdkowy Pakiet Podarunkowy”.

Są tu bony nawet do stu złotych i to zupełnie za darmo.

Albo na przykład list o treści:

„Mógłbyś zostać darczyńcą”.

Osiemnastoletni Szymon w wypadku stracił palce prawej dłoni. Chce dalej się uczyć, ale operacja kosztuje dwadzieścia trzy tysiące sześćset złotych. Wystarczy wpłacić pieniądze na konto tego młodego człowieka i jego życie może się odmienić. Zachowam ten list do wypłaty renty i wyślę mu coś. Ludziom trzeba pomagać.

Paulina Miler z TaxCare chce mi dać bezzwrotną pożyczkę do piętnastu tysięcy złotych. Wezmę od pani Pauliny te pieniądze i podaruję Szymonowi na operację ręki. Albo jeszcze lepiej. Napiszę do niej, żeby wysłała pieniądze prosto na konto Szymona. Tak! To najlepsze wyjście.

Idea Bank też chce mi dać „bezzwrotną pożyczkę od ręki”. Tylu dobrych ludzi wokół. Świat nie jest wcale taki zły, jak mówią w telewizji. Życie staje się piękniejsze, gdy człowiek może zrobić coś dobrego.

O! Jeszcze cegiełka na Centrum Rehabilitacji w Gdańsku. Fundacja „Pomóż i Ty” zbiera pieniądze. Im też wyślę z tego, co mi chce podarować pani Paulina Miler z TaxCare.

– Mateusz, wyjeżdżamy do lekarza, wyłącz komputer – przeczytałem na kartce, którą mi ktoś podsunął z tyłu. Poczułem zapach mojej mamy. Potem dłoń na mojej głowie. Ona jest taka dobra. Po wypadku mam trudności z mówieniem i prawie nie słyszę. No i ten wózek. Ale dziś mam powód do radości. Pomogłem innym ludziom. Szkoda, że nie mogę opowiedzieć wszystkiego mamie. Może wieczorem spróbuję jej o tym napisać.

Dobrze, mamo. Już wyłączam.

***

Wybuch śmiechu w pomieszczeniu obok wyrwał Brunona z zamyślenia nad wizerunkiem swojego nowego porsche, stojącego zaraz za oknem parterowego biura. Czy samochód był odpowiednio drogi i czy on jako właściciel jest przez to odpowiednio postrzegany? To były na tę chwilę dylematy trzydziestoletniego posiadacza fortuny zbitej, jak to zawsze określał – „na frajerach”. No i jeszcze, dlaczego ta głupia lafirynda nakruszyła wczoraj na skórzaną tapicerkę jego auta? I tak nie dała się puknąć. Umawia się zdzira, a potem buzi-buzi i „odwieź mnie do domu”. Razem z tym jej pretensjonalnym „proszę” na koniec.

Do biura Brunona wpadł jego kolega, trzymając się za brzuch. Twarz miał czerwoną, w oczach łzy.

Czyżby znów zaćpał? – zaniepokoił się Bruno, ale już po sekundzie dotarło do niego, że powodem reakcji Winicjusza, bo tak miał na imię jego wspólnik, są papiery, które ten trzymał w trzęsących się rękach.

– Ty, no nie uwierzysz! – zaczął Winicjusz, znów zanosząc się śmiechem.

Bruno nie lubił, gdy ludzie tak się śmieją. Chcąc przerwać tę dziecinadę, zapytał oschle:

– Jest ci co?

Tak pytała kiedyś w liceum jego nauczycielka rosyjskiego, wydymając przy tym z pogardą wargi.

– Ty, pamiętasz, jakie hasło wymyśliłeś ostatnio do ściągania kasy z internetu? – Winicjusz opanowywał się powoli. Ale brzuch wciąż trząsł mu się od tłumionej radości. Podsunął koledze papiery, a ten zaczął czytać:

– Piętnaście tysięcy... na operację Szymona, wyślijcie... Co to za bzdety?! – zdenerwował się Bruno, podnosząc wzrok na rozbawionego kolegę.

– No nie pamiętasz, jak wymyśliłeś tę bezzwrotną pożyczkę, używając imienia swojej byłej? – Winicjusz poważniał, z każdą chwilą gaszony chłodnym spojrzeniem wspólnika.

– A potem bajka o tym Szymonie, co mu upierdzieliło palce, nie pamiętasz?

– No i co? – burknął Bruno zniecierpliwiony szaradą w wykonaniu marnego komika.

– No to jakiś gość napisał nam, żebyśmy tę kasę, co niby chce dać Paulina, podarowali temu niby Szymonowi – tu Winicjusz znów parsknął śmiechem. – Czujesz, frajer zamiast wpłacić nam, to chce, żebyśmy my.. .– Nie dokończył, bo się zapowietrzył i łzy znów napłynęły mu do zwężonych śmiechem oczu.

– Debil jakiś – skwitował chłodno Bruno i wrzucił papiery do kosza, spoglądając za machającym ręką z bezsilności Winicjuszem. – Ilu wpłaciło?

– Dla twojego Szymona stu dwudziestu czterech, jest za co pohulać – odparł wyraźnie zadowolony Winicjusz – ale pamiętaj, teraz moja kolej na zmianę bryki, moja Q7 ma już dwa lata i kolor mi się znudził.

– Debil jakiś – dodał Bruno, spoglądając na kartkę leżącą na stole.

Właśnie zaczynał tworzyć błagalny apel do internautów o wpłatę cegiełki na hospicjum dla dzieci w Częstochowie.

POWINNOŚĆ

POWINNOŚĆ

Mój Boże. Oni ginęli tak młodo. Nawet nie zaznali miłości do kobiety, ledwie mogli podnieść karabin, porwani tą myślą, pieśnią, słowem usłyszanym w domu od ojca.

Czy mogliśmy ich wtedy nie przyjąć? Nie! Nie mogliśmy zabić w nich tej determinacji, która na naszych oczach chłopców zmieniała w mężczyzn. Lepiej by było od razu ich zastrzelić.

Czy zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie ich posyłam?

Tak.

I poszedłem tam z nimi.

Dowódca szwadronu

Zatrzepotało lasem obok nas, jęk koni rozdziera powietrze. Padamy bezwładnie na igliwie przy lewym brzegu drogi. Gdzieś tam, z przodu, walczą główne siły naszej brygady, dając o sobie znać seriami karabinów maszynowych i głuchymi eksplozjami granatów.

Rozglądam się wokół. Mamy tylko siedem koni, mój gniadosz jest ciężko ranny w bok, mocno krwawi, patrząc na mnie przerażonymi oczami. Głaszczę go, poklepuję po szyi, pocieszam, żeby odpoczął, choć wiem, że już nie wstanie na nogi.

Co się właściwie stało? Skąd się wziął ten karabin maszynowy, który nagle rozpruł nasz szwadron, gdy gnaliśmy w pełnym pędzie w stronę pozycji brygady? Kule świstają dalej pośród pochylających się nad nami krzewów, tak że nie można nawet podnieść głowy. Szukam wzrokiem rotmistrza. Jest kilka metrów dalej, opatruje komuś ranę na głowie.

– Nie wychylać się, nie strzelać bez rozkazu – dociera do nas jego ściszony głos i już mi lżej, jakoś łagodniej na duszy. Nawet gniadosz leży spokojnie i miarowo oddycha. Ze szwadronu zostały niedobitki, ze trzydzieści chłopa, z czego kilkunastu lżej lub ciężej rannych. Konie przyciśnięte do ziemi przez jeźdźców strzygą uszami i parskają zaniepokojone.

Nagle odgłosy walki gdzieś trzy kilometry przed nami przybierają na sile i ostrzał naszych pozycji ustaje. Widzę, jak rotmistrz czołga się do skraju drogi i obserwuje przez lornetkę długą prostą przecinkę. Po chwili pada komenda:

– Pięciu zdrowych na koń, reszta zostaje i osłania!

Spoglądam na gniadego, który właśnie przestaje oddychać. Ma teraz takie wielkie oczy. Antek, mój kolega z Hrubieszowa trzyma przy twarzy przybrudzony krwią opatrunek. Zdążył paść z koniem, zanim trafiły go następne pociski, ale i tak ma rozoraną skroń i urwany kawałek lewego ucha, który teraz zwisa spod opatrunku.

– Franek! – krzyczy do mnie. – Franek!

Czołgam się szybko do niego, a on zrywa z szyi medalik i podaje mi zdrową ręką.

– Zanieś to matce – ręka mu się trzęsie.

– Co ty? – Próbuję się bronić.

– Ruszamy! – ponagla rotmistrz, więc łapię medalik i podnoszę konia Antka, wskakując mu na grzbiet.

– Z Bogiem! – dociera do mych uszu czyjś głos, ale nie odwracam się, bo muszę sprawdzić, czy koń nie jest ranny. Szabla przy siodle, karabin w ręce, mam wszystko. Uderzam konia w boki ostrogami, ruszając ostro za rotmistrzem. Świat przyśpiesza. Z prawej kule km-u wyszczerbiają drzewa obok nas, próbując nas dogonić, ale gnamy teraz jak wiatr i żadna z nich nie robi nam krzywdy. Jeszcze kilkaset metrów szaleńczego galopu i komenda rotmistrza rzuca nas na lewo w las. Kątem oka dostrzegam niemieckie motory zbliżające się z oddali w naszym kierunku. Nie mam już czasu pomyśleć, gdzie jest w takim razie nasza brygada, bo gałęzie leszczyny chłoszczą mnie boleśnie po policzkach.

– Z koni! – słyszę krótką komendę dowódcy i nie rozumiem, czemu nie uciekamy?

Czterech moich kolegów wykonuje wyuczone, machinalne ruchy, mając to samo nieme pytanie w oczach. Rotmistrz spokojnie ściąga mundur i podciąga do łokci rękawy koszuli, by się nie pochlapały. Jego wzrok na chwilę zatrzymuje się na nas.

– Bagnet na broń – rzuca nam jakimś innym, zmęczonym głosem. Po chwili jesteśmy gotowi. Karabin w jednej ręce, szabla w drugiej, tak ruszamy przez gęsty las. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że nasz dowódca zostawił mundur zawieszony na małej jodełce z tyłu. Idzie przed nami w przybrudzonej białej koszuli, z pistoletem w lewej i szablą w prawej ręce. Prowadzi nas na gniazdo CKM-u, który zmasakrował nasz szwadron. I choć serce mi łomocze tak, że zaczynam się bać, czy go Szwaby nie usłyszą, idę za nim. Mamy do wykonania zadanie. Padły komendy. Nie ma już odwrotu.

SKOK

 

Stał na brzegu, wpatrując się w brunatną toń wody. W tym miejscu zbiornik miał zawsze taki dziwny, głęboki kolor. Wspominał teraz to wspaniałe uczucie, gdy woda opatulała go zimnym dotykiem, zmywając jednym, nachalnym ruchem pot przyklejony do skóry. Dzieląc swym lustrem świat na tajemniczy, kojący w głębinach i ten brudny ponad powierzchnią. Wtedy lubił nurkować sam.

Właściwie dziś żałował, że zabrał ze sobą znajomych. Oni nie rozumieli wyjątkowości tego miejsca, jego podzielonej wewnętrznie struktury. Popijali teraz piwo na kocu rozłożonym przy brzegu, śmiejąc się i gestykulując. Ktoś zawołał jego imię:

– Panie Macieju! – usłyszał. – Maciek, musimy zmienić opatrunki.

Otworzył oczy. Szpital... koszmar... samotne gnicie...

Pielęgniarki już wchodziły z opatrunkową tacą przez białe drzwi, gdy nagłe zamieszanie wycofało je z powrotem na korytarz. Zdążył usłyszeć tylko, że ktoś zasłabł pod czwórką i ogarnęła go znów ta dziwna wizja.

Stał na brzegu, a znajomi machali do niego butelkami z piwem. Zaczął zdejmować spodnie i koszulę. Nie zauważył, że z koca poderwał się Tomek i ruszył, krzycząc w jego stronę. Ostatniej jesieni z brzegu wysypano w tym miejscu wiele wywrotek ziemi z pobliskiej budowy. Ale Maciek o tym nie wiedział. Ciężar miał już przeniesiony na lewą nogę, ręce wyciągnięte przed siebie. Już leciał, żegnany krzykiem biegnących za Tomkiem ludzi. Sekundę potem runął w wodę i poderwał się, czując szarpnięcie w karku. Przerażony otworzył oczy, krzycząc coś nieskładnie.

– Spokojnie, Maciek, zmienimy ci opatrunek – usłyszał znajomy głos Krysi, starszej pielęgniarki, która zwykle przemywała jego zakażone odleżyny na pośladkach.

Asystujące jej dwie młode stażystki z wyrazem obrzydzenia dźwigały sparaliżowane ciało mężczyzny, z trudem powstrzymując odruch wymiotny.

SIEĆ

     Dzwoniła znowu. Po raz setny może tego dnia wystukiwała kupione w Internecie numery, roztaczając przed potencjalnymi kontrahentami wizje dobrodziejstw płynących z zakupu proponowanych przez nią usług.

Czy to były prawdziwe dobrodziejstwa, czy zwykłe oszustwo? Nie wiedziała. Ona miała tylko świeżym głosem, za każdym razem tak, jakby to był pierwszy klient, zachęcać do korzystania z reklamowanych propozycji. Radość rozmowy, entuzjazm młodości, wyrozumiałość dla chamstwa, łagodna perswazja dla tępoty. To były jej zadania na dziś. Jutro wszystko powtórzy się boleśnie od początku.

Ludzie, do których dzwoniła, zazwyczaj uprzejmie wycofywali się z rozmowy. Ona im dziękowała i oni dziękowali jej. Po obu stronach linii wiadomo było, że więcej się nie usłyszą. Tamci zaraz blokowali jej numer, ona przekładała stracony numer na listę do wtórnej sprzedaży innym firmom akwizytorskim.

Ten dzień, jak poprzednie, zbliżał się do równie bezsensownego końca. Przebijanie się przez sekretarki, by dotrzeć do osoby decyzyjnej w firmie, wysłuchiwanie marnych tłumaczeń, by zatuszować brak zainteresowania propozycją. A do tego wszystkiego jej dyplom z romanistyki i drugi fakultet z historii sztuki. Matrix, w który została podłączona, potrzebował tylko jej przymilnego głosu i debilnej potulności. Więc kolejny numer, kolejna odmowa, bariera myśli, pragnień, manipulacje, próba podtrzymania rozmowy i przerywany sygnał.

Człowiek, którego usłyszała na godzinę przed zakończeniem zmiany, zatrzymał ją na chwilę, potrząsnął kilkoma zdaniami, wyrwał z odrętwienia.

– Niech mi pani powie, ile to już lat dzwonicie do mnie, próbując sprzedać to czy tamto? – zapytał cholernie logicznie po wysłuchaniu jej wstępnej propozycji.

– Ja dzwonię do pana pierwszy raz, proszę pana…– próbowała wybrnąć, ale on przerwał, jakby wcale jej nie słuchał.

– Tyle już lat próbujecie mnie namówić na zakup koca gaśniczego, kredytu, kursu językowego, ignorując moje zapewnienia, że nie chcę – chwila przerwy, w czasie której stojąc zachwiał się, próbując złapać równowagę. – Czy kiedykolwiek cokolwiek od was kupiłem?

– Nie wiem, proszę pana, jeszcze raz powtórzę, że dzwonię do pana pierwszy raz.

– A wie pani, co jest najgorsze? – Jego głos brzmiał teraz cicho, melancholijnie, jak głos kobiety gładzącej pukiel włosów na szyi. Pytanie zawisło tak dziwnie, że nawet dziewczyna z dwoma fakultetami, szkolona do owijania potencjalnych klientów marketingową siecią, nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– Najgorsze jest to – ciągnął bezbarwnie, wybawiając ją z kłopotu – że jutro znów zadzwonicie, udając, że to pierwszy raz próbujecie wcisnąć mi ten koc, kredyt czy kurs. Czy pani nie jest tym zmęczona?

Chwila ciszy zapadła pomiędzy rozmówcami. Ona była zmęczona, choć przecież miała być świeża, jakby to był jej pierwszy telefon tego dnia.

Zmęczony był także on. Odeszła żona, problemy z potencją zauważył już po dwóch tygodniach spania z sekretarką, a kryzys zaciskał powoli sznur na gardle jego firmy. ZUS wszczął dochodzenie z powodu niepłacenia składek jego pracowników, księgowa nawet nie starała się zatuszować malwersacji firmowych pieniędzy, a z powodu lawin przepadł mu wyjazd na narty w Alpy. I ten ostatni akt destrukcji, ostatnia kropla goryczy przelała kielich.

– Wybaczy pani, ale ta rozmowa nie ma sensu, wiem, że to nic nie da, nawet jeśli poproszę, żeby pani skasowała mój numer z państwa bazy danych – zamilkł na chwilę, wiedząc, że ona już nic nie powie. Ta cisza trwała już jakiś czas, gdy usłyszał jej głos.

– Przepraszam pana. Jego brwi uniosły się, rysy wyostrzyły, jakby niedosłyszał, przycisnął komórkę mocniej do ucha.

– Słucham? – zapytał z niedowierzaniem, rozluźniając nieco sznur na szyi.

– Przepraszam pana i kasuję pana numer – odpowiedziała dziewczyna i przerwała połączenie. Zdjęła z głowy chomąto telefonicznych macek, które od miesięcy oplatały jej mózg.

A on zdjął z szyi powróz i zszedł ze stołka.

Usiadł ciężko na skórzanym, dyrektorskim fotelu. Objął twarz dłońmi i zaczął płakać.

OSTATNIE ŻYCZENIE

OSTATNIE ŻYCZENIE

Wyruszyli wcześnie rano, jeszcze przed upałami. Gdy podjeżdżali powyżej parkingu, okolica wydawała się pusta. Zaraz jednak zjawił się Słowak, twierdząc, że parking jest niżej, i że nie można tu wjeżdżać. Ela wyjęła dwadzieścia euro i podała mu, mówiąc, że musi się tu zatrzymać. Dlaczego? Bo wyżej już nie można. Dalej zaczynał się żółty szlak. Słowak zajrzał przez szybę do środka samochodu, gdzie jej mąż Marek zmagał się z pasem bezpieczeństwa. Potem popatrzył na kobietę i oddał jej banknot.

– Macie telefon? – zapytał, uważnie spoglądając jej w oczy.

– Tak – odpowiedziała, pomagając Markowi stanąć obok samochodu.

Parkingowy pokiwał głową i odszedł. Chyba zrozumiał. Jej spojrzenie, determinację i dramat. Marek stanął prosto, podpierając się kijami do marszruty. Coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jego papierowo bladej twarzy. Spojrzał w górę, na szlak znikający w lesie. Gdzieś tam, o godzinę drogi stąd jest miejsce naznaczone niebiańskim spokojem. Tak bardzo chciał tam dojść, zobaczyć ten cudowny zakątek jeszcze raz. Elżbieta odradzała mu to wiele razy. W końcu wiedziała, że musi się zgodzić. Użył słowa „ostatnie życzenie”. Uderzył poniżej pasa i nawet ona, kobieta, zgięła się wpół.

Powoli ruszyli kamienistą drogą. Pogoda zapowiadała się doskonała.

To dobrze – pomyślała, biorąc pod uwagę, że powrót pewnie odbędą na pokładzie śmigłowca ratunkowego. Wszystko opłaciła i uzgodniła. Nie była nawet pewna, czy wejdą nad wodospad, ale wiedziała dobrze, że zabraknie mu sił, by zejść.

Na szlaku byli na razie sami. Szli bardzo powoli. Marek co chwila obcierał twarz chustką, przystając co kilkadziesiąt kroków. Wyglądał tak jak dawniej. Może trochę pobladł i schudł, no i te włosy. Bujna czupryna, której zawsze zazdrościł mu znajomy fryzjer, została pewnego ranka na poduszce. Położył się spać po trzeciej chemii i rano wstał praktycznie bez włosów. Tego dnia płakała wiele godzin. A Marek milczał. Zbierał te włosy z poduszki do reklamówki powoli, skrupulatnie, wyłuskując najdrobniejsze włoski wbite w materiał. Przyglądała się temu zdruzgotana, zasłaniając twarz dłonią. Potem wyrzucił tę reklamówkę do kosza i poprosił o jakąś chusteczkę. Wtedy, gdy wiązała mu chustę na głowie, po raz pierwszy powiedział, że muszą znowu pojechać do Słowacji. Jakby przeczuwał, że terapia zawodzi. Początkowo zgodziła się bez słowa, ale potem, widząc jak szybko traci siły, zaczęła mieć wątpliwości. Chciała jeszcze tłumaczyć swoje wahanie brakiem czasu, ale pewnego wieczoru, gdy zmieniała mu plaster z lekiem narkotycznym na plecach, a Marek znów wspomniał o Słowacji, dotarło do niej, że jej mąż umiera. To wtedy wybrzmiały słowa „ostatnie życzenie”. Rzuciła wszystko i powiozła go na południe.

Młynicka Dolina otwierała powoli przed nimi malowane zielenią ramiona. Maszerowali bardzo powoli, bo po godzinie nie wyszli jeszcze z lasu na otwartą przestrzeń. Marek był potwornie zmęczony. Słońce stało jeszcze nisko, drzewa dawały przyjemny cień, ale za chwilę wyjdą naprzeciw masywom górskim, gdzie szlak wspina się mocno po kamieniach, a Młynicki Potok wezbrany po deszczach wdziera się pod nogi, szukając ujścia w położonych niżej dolinach. Jeszcze przed wyruszeniem rano Marek wmusił w siebie trzy Nutridrinki. Najpierw pił zwykłe, dla wzmocnienia. Teraz każdego ranka próbował przełknąć choć jeden Nutridrink Protein. Gdy zobaczyła dziś rano trzy puste pojemniki, domyśliła się, że jej mąż szykuje się na ciężki bój z ogarniającą go słabością. W tej chwili choroba zdawała się punktować go przy każdym niepewnym kroku. Jak zawodowy bokser z uśmiechem pogardy okładający bezbronnego amatora.

Po prawej przyjemnie szumiał potok. Na chwilę zboczyli ze szlaku, by zanurzyć w nim ręce. Kiedyś sprawdzali czas, kto dłużej wytrzyma po zanurzeniu rąk w lodowatej wodzie. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, ocierając czoło męża zmoczoną w wodzie chustką.

Milczeli. Od momentu wejścia na szlak milczeli. Tak jak tego dnia, gdy Marek wrócił do domu z rozpoznaniem choroby. Zawsze narzekał, że w jego szpitalu nie ma dobrego radiologa. Teraz wystarczył słaby radiolog, by rozpoznać przerzuty. A te były wszędzie. Siedział w jadalni z kamienną twarzą, trzymając w ręku ten wynik tomografii.

Przeklęty kawałek papieru, który był teraz jak wyrok śmierci z opóźnioną wykonalnością. Jego koledzy z oddziału stanęli na wysokości zadania. Szybkie rozpoczęcie terapii w najlepszym ośrodku w kraju. Z każdego wyjazdu wracał taki sam jak wtedy, gdy po raz pierwszy w domu pojawiło się słowo „rak”. Siedział, milczał i zapadał się w sobie. Po miesiącu było kilka dobrych dni. Wtedy, porządkując papiery, z jakimś nerwowym podnieceniem pokazywał jej wiersze zaprzyjaźnionych poetów, których wcześniej nie miał czasu przeczytać.

– Popatrz, Eluniu – mówił do niej – jakie to piękne, co on napisał.

Jakby chciał nadrobić stracony czas i przeżyć ten, który mu pozostał, z pełną kontrolą wyostrzonych zmysłów.

Spojrzała na niego, gdy odpoczywał na kamieniu przy potoku. Ich oczy spotkały się na chwilę. Uśmiechnął się, a ona odwróciła wzrok, by się nie rozpłakać. Wstał i powoli ruszył w górę, podpierając się kijami. Powlokła się za nim, jeszcze słabsza w tej chwili niż on. Wyszli na środek ożywionego porannymi promieniami wąwozu. Otulona kosodrzewiną ścieżka pięła się do góry, to znów zbliżała do cicho szumiącego potoku. Cienia było niewiele, ale Marek nie odpoczywał tak często jak wcześniej. Patrzył uważnie pod nogi i parł metodycznie, kamień po kamieniu, metr po metrze, popychany jakąś przedziwną siłą.

Najpiękniejsze miejsce na ziemi. Tak mówił o tym zakątku od dnia, gdy pierwszy raz tu trafili. Siedzieli wtedy nad brzegiem jeziora, wsłuchując się w obezwładniającą ciszę. Od wschodu pochylały się nad nimi Satan i Zadnia Baszta. Od południowego zachodu kojący cień rzucały na swoje zbocza kolejne Soliska – Szczyrbskie, Pośrednie i Wielkie. Nad kotliną krążyły chmury w sposób absolutnie niezwykły, jakby przywiązane do ziemi sznurkami, robiły kółka nad ich głowami. Daleko w dole mrugała powierzchnia Szczyrbskiego Jeziora. Nieliczni turyści wkraczali do tego raju na ziemi i znikali na szlaku okrążającym Solisko. Siedząc na kolorowych mchach, nie zazdrościli im, że odchodzą w góry. Ela i Marek już znaleźli swoje miejsce. Kawałek ogrodu Eden zagubiony w słowackich Tatrach. On nie zabrał ze sobą wtedy aparatu fotograficznego, ale nie żałował mocno. Mówił potem, że te obrazy chowa w sercu jak wielki skarb.

Na wspomnienie tych chwil coś ścisnęło ją za gardło. Uświadomiła sobie, że to może ostatnie ich wyjście w góry, ostatnie wspólnie spędzone chwile, ostatnie wszystko. Tym bardziej wstyd pomieszany z bólem rozlał się niepokojącym uczuciem w jej piersiach, bo przez wiele lat myślała, że istotną wartością jej życia jest praca. Mąż oczywiście także, oraz dzieci i dom. Ale to wszystko miała, nie musiała się martwić o miłość, przynależność uczuciową czy swoje miejsce na świecie. Martwiła się więc o pracę. Gdy pewnego dnia upadła jej firma, Marek dwoił się i troił, by znaleźć jej zajęcie. Język obcy, etat w nowo otwartej przychodni, nawet woził ją do swoich sędziwych pacjentów, by czuła się potrzebna, pomagając innym. To wszystko okazało się za mało. Zapadła w letarg depresyjny, izolując się od wszystkiego i od wszystkich. Dopiero jego choroba postawiła ją do pionu. Dotarło do niej boleśnie, że miłość to ulotny dar, dany jej tylko na chwilę. I że właśnie ta chwila się kończy. Przy tym wszystkim, co przeżywała, widząc, jak jej mąż umiera, potrzeba pracy stała się śmiesznym szczegółem. Teraz, gdy walił się w gruzy cały jej świat, upadek jego tak nieistotnej składowej jak ambicje zawodowe mógł co najwyżej wywołać na jej obliczu uśmiech pobłażania.

Ścieżka złagodniała. Szli teraz na Satana, a po lewej, nad kosodrzewiną dumnie prężyły się granie Solisk. Powietrze było jak kryształ. Kontrasty kolorów nieba i skał wywoływały zawrót głowy, jakby zbyt dużo piękna i czystości wpadało do płuc z każdym oddechem. W oddali przed nimi pojawił się wodospad Skok.

– To jeszcze tak daleko – zaniepokoiła się Ela, spoglądając na zmęczonego męża.

– Damy radę – powiedział Marek, jakby chciał ją uspokoić i nie przerywając mozolnego marszu, wystukiwał kijkami rytm wędrówki na kamienistym szlaku.

Młynicki Potok znów szumiał odważnie, teraz coraz mocniejszy, choć wciąż odpowiedzialny w swoim korycie. Już po kilkunastu minutach doszli do małego stawu pod wodospadem. Marek z ulgą usiadł na mchu, walcząc o powietrze. Ela znów pobiegła do stawu, by przynieść mokrą chusteczkę i położyć mu na głowie.

Gdy chwilę odpoczął, spojrzeli w górę, na wodospad. Po lewej stronie widać było zarysy łańcuchów, przeszkody, której prawdopodobnie osłabiony Marek nie pokona. Chyba zrozumieli to oboje, że nie dotrą do wymarzonego celu ich wędrówki.

– Nie dojdziemy tam dzisiaj – odezwała się ostrożnie Ela.

– To nic – odpowiedział cicho Marek, kładąc się na mchu. – Tu też jest bardzo pięknie.

Kobieta usiadła obok, a on z trudem podniósł głowę i położył na jej podkulonych nogach. Teraz już nie wiedział, czy to chmury kołują nad nim, czy cały świat wiruje mu przed oczami.

– Wiesz, kiedyś chciałem tam pójść – zaczął Marek słabym głosem, patrząc na szlak wspinający się w kierunku Szczyrbskiego Szczytu.

– Gdzie? – zapytała Ela, podążając za jego spojrzeniem.

– Tam, w góry, przed siebie – usłyszała cichą odpowiedź – ale kiedy o tym myślałem, tak wiele rzeczy trzymało mnie tu, w dolinach – przerywał, co chwila łapiąc oddech.

– Teraz, kiedy nic mnie już nie trzyma, zabrakło mi sił – dodał jeszcze i zamknął oczy.

– Kiedyś pójdziesz – głaskała jego łysą głowę, uważając, by nie kapały na nią łzy – jeszcze tam pójdziesz, zobaczysz.

Ludzie schodzący w dół Młynicką Doliną byli świadkami niecodziennego w Tatrach widowiska. Czerwony śmigłowiec, wisząc nad stawem, podejmował turystę leżącego na noszach. Na ziemi pod hałasującą maszyną stała kobieta, podtrzymując nosze, gdy podnosiły się w kierunku otwartych drzwi śmigłowca. Trzymała ręce wysoko w górze, nawet gdy nosze były już kilka metrów nad ziemią. Podmuchy łopat maszyny targały jej długie czarne włosy, wciskały łzy z powrotem w jej przekrwione oczy. Oto jej mąż poszedł na ostatnią wędrówkę. W góry, ścieżką, z której nie ma już powrotu.

Autor Andrzej Chodacki

Subskrybuj to źródło RSS